Nowe odsłony uwielbianych przed laty komedii wracają do kin, ale czy dzisiejsi widzowie w ogóle zrozumieją ich język?
Spis treści
W świecie, w którym kino komediowe coraz częściej stawia na cynizm, pastisz i metaironię, nagle pojawiają się zapowiedzi, które brzmią jak wiadomość z innej epoki. Mel Brooks planuje kontynuację „Kosmicznych jaj”, a Liam Neeson wcieli się w syna Franka Drebina w nowej wersji „Nagiej broni”.
To nie tylko powrót do kultowych tytułów sprzed dekad, ale także próba wskrzeszenia gatunku, który wielu uznało już za wymarły – klasycznej parodii. Tylko czy dzisiejsi widzowie jeszcze zrozumieją ten język absurdu?
Powrót parodii – reaktywacja czy nekromancja?
Trudno o gatunek filmowy, który równie gwałtownie przeszedł z pozycji króla komedii do niemal całkowitego wymarcia. Parodia przeżywała złote czasy w latach 70., 80. i na początku 90.
Wtedy właśnie triumfy święcili twórcy pokroju Mela Brooksa, braci Zucker czy Jima Abrahamsa. Filmy, takie jak „Strzelając śmiechem”, „Robin Hood: Faceci w rajtuzach”, „Hot Shots” i oczywiście „Naga broń” bazowały na jednym prostym założeniu: weźmy poważny gatunek filmowy i zróbmy z niego cyrk. Zdeformujmy go przez soczewkę absurdu, przesadźmy każdą konwencję, każdą scenę, każdy gest – i zobaczmy, co zostanie.
Ale od tamtego czasu wiele się zmieniło. Dzisiejszy widz to często osoba, która wychowała się na „Family Guyu”, „The Office” i ironicznie autotematycznych metakomedii. Humor stał się bardziej aluzyjny, intertekstualny, często wręcz cyniczny.
Tymczasem klasyczne parodie w stylu Brooksa czy ZAZ bazowały na zupełnie innym podejściu – to był slapstick, dosłowność, niekiedy wręcz dziecinna radość z tego, że ktoś się przewrócił albo pomylił strzykawkę z hot-dogiem. Czy jest jeszcze na to miejsce?

„Kosmiczne jaja” śmiały się z „Gwiezdnych wojen”, ale współczesne „Gwiezdne wojny” potrzebują innej ironii
Jeśli powrót „Kosmicznych jaj” i „Nagiej broni” ma sens, to nie jako powtórka z rozrywki, ale jako odważna próba przetłumaczenia humoru sprzed czterdziestu lat na język współczesnych odbiorców. Reaktywacja ma szansę się udać, o ile nie będzie tylko odgrzewanym kotletem, ale czymś więcej – dowcipem z autoświadomością, który wie, że wraca z zaświatów, ale ma na to dobry powód.
Liam Neeson jako Drebin, czyli „parodia parodii”
O planowanej „Nagiej broni” z Liamem Neesonem w roli Franka Drebina Juniora mówiło się od lat – początkowo pół żartem, pół serio, jakby nawet Hollywood nie było pewne, czy to się naprawdę wydarzy. A jednak – Paramount potwierdził: premiera w 2025 roku.
Za kamerą stanie Akiva Schaffer, znany z „Gwiazdorskiego życia” i „Sąsiadów”, który zaskoczył widzów autoironicznym podejściem do nostalgii i popkulturowych klisz. Scenariusz tworzą współtwórcy „Brooklyn 9-9” i jak „Poznałem waszą matkę”, co sugeruje komedię meta, pełną świadomego przymrużenia oka. Tylko wobec czego to przymrużenie będzie wymierzone?
Oryginalna „Naga broń” celowała precyzyjnie – uderzała w stylistykę policyjnych procedurali z przełomu lat 70. i 80., takich jak „Dragnet”, „Starsky i Hutch” czy „Policjanci z Miami”, obnażając ich patos, jednowymiarowych bohaterów i przewidywalne fabuły. Drebin Lesliego Nielsena był parodią bohatera-policjanta, który wszystko traktuje śmiertelnie poważnie, mimo że jego otoczenie pogrążało się w kompletnym absurdzie.
W 2025 r. ten archetyp jest praktycznie martwy. Zamiast twardzieli z rewolwerem mamy wysublimowane dramaty kryminalne („Mindhunter”), dekonstrukcje policyjnego etosu („Burmistrz z Kingstown”) i produkcje true crime („American Crime Story”), które bardziej rozkładają zbrodnię na czynniki społeczne niż fundują klasyczny pościg i strzelaninę.
W tym kontekście pytanie o to, co będzie parodiowane, staje się nie tylko zasadne – ono wręcz przesądza o sensie całego przedsięwzięcia. Czy twórcy zdecydują się sparodiować konwencję, której już nikt nie pamięta? Czy może celem stanie się sama parodia – jako gatunek i jako estetyka? A może – co najbardziej prawdopodobne – nowa „Naga broń” będzie metakomediodramatem o tym, że nie da się już kręcić „Nagiej broni”, tak jak kiedyś, bo żyjemy w epoce tak przetworzonej przez ironię, że wszystko staje się autotematyczne.
Na tym tle wybór Liama Neesona wydaje się zaskakująco logiczny – to aktor, który całkiem na serio zbudował swój mit ekranowego mściciela, ale jednocześnie umiał się z niego subtelnie podśmiewać. Jego Drebin Jr. może być więc figurą paradoksalną – synem absurdu i powagi, bohaterem, który wie, że nie powinien istnieć, a jednak jakoś trwa, brodząc w martwych konwencjach i próbując z nich wycisnąć ostatnie krople śmiechu.
Czy to się uda? Wszystko zależy od tego, czy nowi twórcy „Nagiej broni” potraktują jej dziedzictwo jak skarb czy jak mem. Bo Drebin nie był tylko kolejnym komediowym bohaterem – był awatarem ery, w której można było śmiać się z banału, nie popadając w cynizm. Jeśli Liam Neeson da się poprowadzić tym tropem, może jeszcze się okazać, że najbardziej absurdalna rola w jego karierze będzie też jego najtrafniejszym autoportretem.
Mel Brooks ma 98 lat – i nadal śmieje się z Dartha Vadera
Mel Brooks to nie tylko żywa legenda parodii – to jej ostatni prawdziwy strażnik. W wieku 98 lat nie tylko nie przechodzi na komediową emeryturę, ale aktywnie pracuje nad „Kosmicznymi jajami 2”, kontynuacją swojego kultowego pastiszu Star Wars z 1987 r.
Premiera filmu planowana na 2027 r. (kiedy Mel Brooks będzie obchodził 100. urodziny), już teraz budzi ogromne emocje – zarówno wśród fanów oryginału, jak i tych, którzy zadają sobie jedno podstawowe pytanie: po co?
Choć „Kosmiczne jaja” w 1987 r. trafiały celnie w patos i nadęcie ówczesnych „Gwiezdnych wojen”, dziś krajobraz wygląda zupełnie inaczej. Saga Lucasa już dawno przestała być poważną, nienaruszalną mitologią popkultury – zmieniła się w patchwork absurdów, nostalgii i autoparodii.
To uniwersum, które samo siebie rozłożyło na części: z jednej strony dostarcza seriali pokroju „Andora”, traktujących temat rebelii z niemal teatralną powagą, z drugiej – tworzy ikony popkultury takie jak Baby Yoda, który bardziej przypomina produkt marketingowy niż postać fabularną. Dzisiejsze „Gwiezdne wojny” to nie tyle narracja, co niekończący się remix – pełen mrugnięć, odniesień i autoreferencji.
A jednak Mel Brooks wie doskonale, że prawdziwa parodia nigdy nie była tylko zbiorem gagów i odniesień. Jej siła tkwiła w rytmie, precyzji, budowaniu absurdu z matematyczną wręcz logiką.
Brooks nie wyśmiewał tylko „Gwiezdnych wojen” – on z rozbrajającą szczerością obnażał mechanikę całego Hollywood: schematy, emocjonalną manipulację, kult powagi. Dziś, w epoce „Strażników Galaktyki” i serialu „Rick and Morty”, kino samo stało się swoją parodią – ale często zapomina o jednej rzeczy, którą Brooks zawsze miał w małym palcu: że komedia to również dyscyplina. Nie wystarczy rzucić ironicznym żartem – trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy, jak i po co.
To właśnie sprawia, że „Kosmiczne jaja 2” mogą – wbrew pozorom – mieć sens. W świecie, gdzie nawet satyra bywa już formatowana przez algorytmy TikToka, Brooks może okazać się jak starożytny skryba powracający z góry Synaj z tablicami: przypomnieć, że śmiech może być prosty, fizyczny, głupi – ale też wyrafinowany, rytmiczny i w punkt. Pytanie tylko, czy publiczność XXI wieku jest jeszcze gotowa na dowcip, który nie potrzebuje mrugnięcia okiem, bo sam jest jednym wielkim mrugnięciem.
Czy to jeszcze śmieszy?
Tu dotykamy sedna sprawy: czy dzisiejszy widz, wychowany na sarkazmie Twittera, postironicznych memach i absurdzie TikToka, „złapie” żart o tym, że ktoś nosi skarpetki na rękach albo przewraca się o bananową skórkę? Czy w epoce cringe’owych gagów, metanarracji i wysublimowanego żartu sytuacyjnego, parodie w stylu „Nagiej broni” i „Kosmicznych jaj” nie wydają się zbyt infantylne?
A jednak – być może właśnie ta „głupkowatość” to ich największy atut. Humor, który nie potrzebuje kontekstu kulturowego ani znajomości półrocznego wątku na Reddicie. Taki, który śmieszy, bo jest fizyczny, prosty, czysto performatywny – i właśnie dlatego ponadczasowy. Gdy cały świat próbuje być mądrze zabawny, może właśnie warto być po prostu zabawnym.
Mel Brooks nie musi nikomu nic udowadniać. W wieku 98 lat wciąż wie to, czego zapominają twórcy setek „inteligentnych” komedii: że śmiech nie musi być wyrafinowany, by był szczery. Że słowo „pupa” w odpowiednim (czy raczej: niewłaściwym) momencie rozbraja bardziej niż esej o kondycji cywilizacji.
A jeśli Liam Neeson z kamienną twarzą powie coś absurdalnego, po czym spektakularnie spadnie z krzesła – to być może okaże się, że nie trzeba dekady żartów z popkultury, żeby widz znowu parsknął śmiechem. Może trzeba tylko odwagi, by zażartować wprost.
To również warto przeczytać!
- Mafia jak korporacja. „Strefa gangsterów” to najbardziej bezwzględny serial roku
- Nie chcemy już bogów, chcemy bohaterów. James Gunn wskrzesi Supermana?
- „Westworld” to arcydzieło niedopowiedziane. Ten serial nie dostał finału, na jaki zasłużył
- „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
- Jedno ujęcie mówi więcej niż tysiąc cięć? Mastershot to opowieść bez filtra
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Dodaj komentarz