W świecie, gdzie mafia działa jak korporacja, a przemoc to tylko kolejny punkt w strategii rozwoju, „Strefa gangsterów” wciąga widza w mroczny, perfekcyjnie wystylizowany spektakl zbrodni. Nie próbuje na nowo wynaleźć gatunku, ale celebruje jego klasyczne elementy z taką pewnością siebie, że trudno oderwać wzrok – zwłaszcza gdy Tom Hardy wchodzi na scenę i mówi mniej, niż powinien, ale znaczy więcej, niż mógłby ktokolwiek inny.
Spis treści
Zanim jeszcze padnie pierwszy strzał, zanim jakikolwiek bohater otworzy usta, „MobLand” – w Polsce znany jako „Strefa gangsterów” – serwuje nam atmosferę gęstą jak mgła nad Tamizą.
To nie jest Londyn z pocztówek: to zimna, przemysłowa metropolia, której rytm wyznaczają transakcje, zemsty i roszady wewnątrz przestępczego imperium. Nadbrzeżne apartamenty nowobogackiej klasy mieszają się z mokrymi zaułkami East Endu, a luksusowe salony z ostrym zapachem betonu i spoconej władzy.
Wkraczamy do świata Harriganów – mafijnej rodziny, która działa bardziej jak rada nadzorcza niż klan rodem z „Rodziny Soprano”. Tutaj zbrodnia to nie emocjonalna reakcja, ale zyskowna decyzja poprzedzona analizą ryzyka i konsultacjami z działem prawnym.
I to właśnie w tym świecie funkcjonuje Harry Da Souza, główny bohater i fixer – człowiek do zadań niemożliwych, równie dyskretny co bezwzględny. To nie krzykacz z pistoletami – to ktoś, kto załatwia sprawy szybciej niż zdążysz zadać pytanie. Lodowaty jak styczniowy poranek nad rzeką, opanowany do granic absurdu, staje się twarzą świata, w którym empatia to ryzyko, a lojalność – tylko linijka w kontrakcie.
Chłód, precyzja, Guy Ritchie
Za „MobLand” – wybaczcie, że tak będę określał ten serial, ale polskie tłumaczenie po prostu mi nie pasuje – stoi duet twórców, którzy znają smak mrocznego realizmu i napięcia pulsującego pod powierzchnią codzienności.
Ronan Bennett – scenarzysta znany z bezkompromisowego, surowego „Top Boy” – ponownie zagłębia się w świat przestępczy, ale tym razem nie na poziomie ulicznych dealerów, lecz na szczeblu najwyższym, gdzie biznes i przemoc zlewają się w jedno.

„Strefa gangsterów” to nowoczesny serial kryminalny, który nie wymyśla koła na nowo, ale nie pozwala odwrócić wzroku
Partneruje mu Jez Butterworth – dramaturg i scenarzysta, który nie boi się operować wielkimi emocjami w skondensowanej formie. To on stoi za scenariuszem „Na skraju jutra” czy „Spectre”, a jego talent do łączenia chłodnej konstrukcji z podskórnym dramatem jest wyczuwalny w niemal każdej scenie.
Ich wspólna wizja świata przestępczego to nie romantyczna fantazja o gangsterach z zasadami, lecz surowa opowieść o ludziach, którzy prowadzą kryminalne imperia z dokładnością dyrektorów finansowych.
Kluczową rolę w budowaniu tej wizji odgrywa Guy Ritchie – reżyser pierwszych odcinków i jeden z głównych producentów. To jego ręka nadaje serialowi ton: ostre cięcia montażowe, przesycone kolorem kadry i niepokojąca elegancja scen przemocy noszą jego charakterystyczne piętno.
Ritchie nie tyle reżyseruje akcję, co ją rytmizuje – sceny konfrontacji przypominają u niego bardziej choreografię niż brutalność. Ale w przeciwieństwie do jego wcześniejszych dzieł – „Przekrętu” czy „Dżentelmenów” – tutaj rezygnuje z humoru i pastiszu.
„MobLand” to Ritchie na poważnie – zmysłowy i zimny zarazem, elegancki jak zegarek na ręce zawodowego mordercy. Efekt? Serial, który nie szuka sympatii, ale budzi podziw – dla konsekwencji, skali i chłodnego piękna zbrodni zorganizowanej.
Stara historia w nowym garniturze
„MobLand” nie próbuje udawać, że odkrywa nowe lądy. Mamy tu klasyczny motyw wojny dwóch rodzin mafijnych, którą wywołuje impuls – drobny incydent, błysk furii, śmiertelna pomyłka.
Gdy młody i nieodpowiedzialny Eddie Harrigan, wnuk patriarchów londyńskiej mafii, doprowadza do tragicznej bójki z potomkiem rywalizującego klanu Stevensonów, cały misternie ułożony porządek zaczyna się chwiać.
Na tym tle rozgrywa się historia o zemście, lojalności i biznesowych kalkulacjach, w której emocje są filtrowane przez zimny pragmatyzm. W świecie Harriganów nikt nie działa z impulsem – nawet przemoc jest narzędziem strategicznym, a nie wybuchem namiętności.
To, co czyni ten schemat pociągającym, to nie tyle sam przebieg zdarzeń, co sposób ich opowiedzenia. Twórcy nie ukrywają, że operują w ramach dobrze znanych archetypów – konflikt rodzin, lojalny „fixer”, patriarchowie rozdający karty zza zasłon – ale, cholera, to naprawdę działa!
Styl narracji przypomina bardziej nowoczesny teatr gangsterski niż realistyczny dramat: każda scena jest starannie wystylizowana, każde spojrzenie niesie podwójne znaczenie, a muzyka i montaż nadają rytm przypominający pulsującą, przerażająco piękną machinę. Nie ma tu miejsca na przypadek – kamera pokazuje dokładnie to, co powinna, dialogi są krótkie, napięte, wypełnione niedopowiedzeniami.
I choć łatwo już na początku zgadnąć, do czego ta historia zmierza, ta droga okazuje się na tyle hipnotyzująca, że przewidywalność przestaje być wadą. Wręcz przeciwnie – napięcie buduje się właśnie dzięki tej nieuchronności. Wiemy, że wszystko zmierza ku katastrofie, ale tak jak w klasycznym dramacie, nie możemy oderwać wzroku od kolejnych scen, w których porządek powoli ustępuje chaosowi. W tym sensie „MobLand” nie potrzebuje fabularnych rewolucji – wystarcza mu własna, chłodna pewność siebie.
Tu chłód mówi więcej niż furia
„MobLand” buduje emocje w sposób wyjątkowo chłodny, wręcz kliniczny – i właśnie w tym tkwi jego siła. Nie znajdziemy tu gwałtownych erupcji gniewu, płaczu czy krzyku, jak w klasycznych historiach o mafii – emocje są tu filtrowane przez korporacyjne szkiełko.
Twórcy nie chcą, byśmy utożsamiali się z bohaterami. Nie próbują nas zmanipulować łzami czy moralnymi dylematami. Raczej pokazują, jak bardzo zbrodnia może być pozbawiona namiętności – jak przypomina doskonale zarządzany fundusz inwestycyjny, w którym zysk jest ważniejszy niż życie.
Ten emocjonalny chłód nie oznacza jednak, że serial jest obojętny czy pozbawiony napięcia. Wręcz przeciwnie – napięcie w „MobLand” wisi w powietrzu niemal nieustannie, ale nie wynika z tego, co się dzieje, tylko jak to się dzieje. Kamera śledzi bohaterów powoli, precyzyjnie, zatrzymując się na spojrzeniach, zaciśniętych szczękach, dłoniach, które nie sięgają jeszcze po broń, ale już wiadomo, że sięgną.
Świat przedstawiony jest surowy, mroczny, skąpany w przytłumionych barwach – brązach, granatach, odcieniach grafitu. Ulice Londynu są tu bardziej przerażające niż Gotham – nie dlatego, że ktoś czyha w ciemności, ale dlatego, że wszystko dzieje się na oczach wszystkich, w białych kołnierzykach, przy kawie i umowach.
Atmosfera „MobLand” przypomina podziemne biuro światowego banku zbrodni – wszystko jest wypolerowane, zaplanowane i śmiertelnie poważne. Klimat serialu nie podbija serca – on je zamraża. Ale jeśli damy mu 2-3 odcinki na wciągnięcie, z wypiekami będziemy oczekiwali kolejnego sezonu.
Tu nie ma miejsca na łzy, bo każdy słaby punkt zostanie natychmiast wykorzystany. I dlatego emocje – choć niewidoczne na pierwszy rzut oka – są w „MobLand” głębokie jak wulkan pod lodowcem.
Nie do lubienia, a do podziwiania
Tom Hardy w „MobLand” nie gra postaci – on ją destyluje. Jak byłem zawiedziony jego rolą w „Chaosie”, tak tutaj bezsprzecznie wraca na szczyt. Jego Harry Da Souza to nie tylko fixer – to uosobienie kontroli, chłodu i konsekwencji. Hardy niemal nie podnosi głosu, ale każde jego „I’ll handle it” brzmi jak wyrok, który nie zostawia miejsca na odwołanie.
Aktor buduje swoją postać z napięcia mięśni szczęki, spojrzeń rzucanych spod opadających powiek, z ruchów tak ekonomicznych, że stają się niemal rytuałem. To nie jest ten Hardy z przesadą „Venoma” czy zwierzęcą furią „Zjawy”. Jest jednocześnie fascynujący i nieprzenikniony, jakby wewnątrz niego toczyła się wojna, której nikomu nie wolno obserwować.
I choć serial nie daje mu wielkich monologów ani efektownych przemów, to właśnie on niesie emocjonalny ciężar opowieści, zupełnie bez słów.
Pierce Brosnan jako Conrad Harrigan wnosi zupełnie inną energię – bardziej teatralną, bardziej rozedrganą, nieco przerysowaną, ale też celowo groteskową. Jego patriarcha to człowiek, który był potęgą, ale już czuje na karku oddech młodszych wilków. Jest w nim coś z szekspirowskiego króla Leara – nieufność wobec otoczenia, porywczość, zadawnione urazy, które wyłażą z niego przy każdej okazji.
Brosnan gra tę rolę z wyraźnym dystansem, nie boi się być lekko karykaturalny, bo wie, że ta przesada odsłania prawdę o dekadencji władzy. Nie każdemu przypadnie do gustu jego południowoangielski akcent wymieszany z nowojorską chrypką, ale trzeba przyznać: Conrad Harrigan to postać, która zostaje w pamięci. W jego oczach widać błysk człowieka, który rozumie, że jego czas minął, ale nie zamierza zejść ze sceny bez hałasu.
Helen Mirren jako Maeve Harrigan to z kolei osobna kategoria aktorskiej potęgi. Jej gra jest wyciszona, ale przesiąknięta niepokojem. To kobieta, która nie musi podnosić głosu, by wszyscy drżeli. Wystarczy jedno spojrzenie, by zrozumieć, że to ona jest prawdziwym strategiem tej rodziny.
Gdy mówi, robi to wolno, z wyważeniem, jakby każde słowo było fragmentem większego planu. Nie widać w niej sentymentu, nie widać wahania – tylko kalkulację. A przy tym wszystkim jest w tej roli coś hipnotycznego: Mirren potrafi zamienić nawet najbanalniejszą kwestię w miecz, którym tnie przeciwników bez potrzeby przelewania krwi.
Każdy z aktorów drugoplanowych precyzyjnie dopełnia ponurą układankę świata Harriganów. Anson Boon jako impulsywny Eddie wnosi do historii nieprzewidywalność i młodzieńczą arogancję, która uruchamia lawinę zdarzeń, będąc katalizatorem mafijnej wojny.
Paddy Considine, grający Kevina Harrigana, świetnie oddaje złożoność syna żyjącego w cieniu ojca i próbującego odnaleźć własne miejsce w brutalnej rodzinnej hierarchii. Joanne Froggatt jako Jan – żona Harry’ego – wprowadza subtelną, ale poruszającą nutę moralnego konfliktu, a Lara Pulver i Mandeep Dhillon pokazują, że kobiety w tym świecie nie są wyłącznie tłem, lecz graczami o własnej agendzie.
Jasmin Jobson jako Zosia, lojalna i błyskotliwa prawa ręka Da Souzy, tworzy wyrazisty duet z głównym bohaterem, a Geoff Bell jako Richie Stevenson – surowy przywódca wrogiego klanu – wnosi do opowieści kontrapunkt dla zimnej elegancji Harriganów.
To aktorstwo nie jest efektowne w hollywoodzkim sensie. Nie ma tu oscarowych scen płaczu czy dramatycznych wybuchów. Ale znajdziemy coś trudniejszego: spójność tonacji, absolutne podporządkowanie się regułom świata przedstawionego i pełne oddanie wizji.
Każdy aktor w „MobLand” wie, że gra nie bohatera, lecz trybik w morderczej maszynie. I wszyscy – od Hardy’ego po trzecioplanowych gangsterów – grają swoje role z precyzją godną szachistów. Dawno nie byłem świadkiem tak doskonale dobranej obsady. Aktorsko w tym serialu po prostu nie ma słabego punktu.
To nie fikcja. To instrukcja działania
„MobLand” to nie tylko kolejny serial o gangsterach – to chłodna medytacja nad tym, jak przemoc i władza ewoluują w świecie, który zbrodnię ubiera w garnitur, a lojalność traktuje jak aktywa do zarządzania. To opowieść nie tyle o upadku moralności, co o jej nieobecności jako kategorii – bo w tym świecie nikt nie zadaje pytania „czy wypada?”, tylko „czy się opłaca?”.
Guy Ritchie i jego współtwórcy kreślą świat, w którym nie ma miejsca na impulsy i sumienie, a każdy błąd kosztuje więcej niż życie – kosztuje utratę kontroli. I to właśnie kontrola, jako najwyższa wartość tej rzeczywistości, okazuje się najbardziej złudna. Bo choć wszystko działa jak dobrze naoliwiona maszyna, to wystarczy jedno niedopatrzenie, jeden rozchwiany trybik – jak młody Eddie – by całość runęła w chaotycznej kaskadzie zemsty.
W tym sensie „MobLand” przypomina szekspirowskie tragedie – nie tylko przez skalę, ale przez nieuchronność losu i iluzję panowania nad nim. To serial, który nie pozwala się pokochać, ale każe się szanować – za spójność, konsekwencję i odwagę, by nie być emocjonalnym.
Zamiast mówić o uczuciach, pokazuje system, w którym uczucia są ryzykiem, a empatia – słabością. I choć po seansie nie zostaje ciepło ani katharsis, zostaje coś bardziej trwałego: chłodne zrozumienie, że największe zbrodnie często nie mają twarzy potworów, tylko ludzi w doskonale skrojonych garniturach. To nie świat, do którego chcielibyśmy należeć – ale warto na niego spojrzeć, by zrozumieć, jak blisko może być.
To również warto przeczytać!
- Nie chcemy już bogów, chcemy bohaterów. James Gunn wskrzesi Supermana?
- „Westworld” to arcydzieło niedopowiedziane. Ten serial nie dostał finału, na jaki zasłużył
- Nie wszystko złoto, gdzie występuje Tom Hardy. „Chaosu” nie udźwignął
- „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
- Jedno ujęcie mówi więcej niż tysiąc cięć? Mastershot to opowieść bez filtra
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Dodaj komentarz