Młody Bond powrócił – ale nie na ekranach kin, tylko w zwiastunie gry wideo „007 First Light”. To wystarczyło, by ponownie rozgrzać spekulacje na temat przyszłości najpopularniejszego agenta Jej Królewskiej Mości. Bo pytanie nie brzmi już „czy”, lecz „jaki” będzie nowy James Bond.
Spis treści
Od czasu gdy Daniel Craig z godnością pożegnał się z rolą w „Nie czas umierać”, castingowa ruletka pracuje na pełnych obrotach. Fani dzielą się na frakcje: jedni chcą Bonda klasycznego, inni – radykalnej zmiany.
Na giełdzie nazwisk wciąż krąży Idris Elba, choć sam zainteresowany wydaje się coraz mniej przekonany. Aaron Taylor-Johnson to kandydat „z wewnątrz”, któremu branżowe źródła dają spore szanse. Niektórzy fani wciąż trzymają kciuki za Toma Hardy’ego, choć jego aura chaosu bardziej pasowałaby do antagonisty.
Nowi producenci – Amy Pascal i David Heyman – nie ukrywają, że szukają „kogoś, kto przedefiniuje tę postać na kolejną dekadę”. To oznacza jedno: nowy Bond musi być nie tylko dobrym aktorem, ale też symbolem czasu, w którym żyjemy. A ten czas domaga się bardziej zniuansowanego bohatera – nadal eleganckiego i śmiercionośnego, ale też emocjonalnie wiarygodnego.
Oczekiwanie na licencję na zabijanie
Minęły już trzy lata od premiery „Nie czas umierać”, a świat Bonda zamilkł na dobre. Żadnych oficjalnych informacji, żadnych przecieków z planu, żadnych castingowych ogłoszeń – tylko powracające plotki i niekończące się domysły. I choć fani tej serii przywykli do cierpliwości, to obecna cisza zaczyna przypominać raczej przedłużający się impas niż przemyślaną strategię.
Przyczyny tego milczenia są złożone. Po pierwsze, zakończenie ery Craiga było na tyle definitywne – emocjonalne i dosłowne – że nie da się po prostu „nakręcić kolejnego filmu”. Potrzebny jest reboot.
A to oznacza nie tylko znalezienie nowego aktora, ale też stworzenie nowej wizji, dopasowanej do współczesnych lęków i oczekiwań. Barbara Broccoli i Michael G. Wilson nigdy nie robili Bonda na skróty – każdy casting i każda zmiana tonu wynikały z analizy nie tylko rynku, ale też kultury. W tym sensie Bond jest nie tyle produktem, co lustrem epoki.
Po drugie, zmieniło się otoczenie branży filmowej. Po pandemii wiele dużych studiów przeszło restrukturyzacje, a widzowie przyzwyczaili się do premier streamingowych i intensywnej serializacji. Tymczasem seria o agencie 007 to klasyczne, kinowe doświadczenie – kosztowne, widowiskowe, rzadko sięgające po sequelowy automat.
W erze franczyz i uniwersów kinowych, Bond wydaje się niemal anachroniczny. To z jednej strony jego siła, a z drugiej – potencjalne ryzyko. Produkcja takiego filmu wymaga więcej niż kilku decyzji – to inwestycja w całe pokolenie widzów i wizerunek marki.

Aaron Taylor-Johnson to chyba najlepszy kandydat na kolejnego Bonda, ale podejrzewam, że studio wybierze kogoś zupełnie nowego, bez wielkiej filmowej historii
Nieoficjalnie mówi się, że Amazon MGM Studios czeka nie tylko na właściwego aktora, ale też na nową geopolityczną narrację, w której Bond znów będzie mógł „grać o wysoką stawkę”.
Świat po pandemii, z wojną w Ukrainie, konfliktem USA-Chiny i kryzysem klimatycznym, nie potrzebuje już szpiega flirtującego z femme fatale w kasynie. Potrzebuje bohatera z moralnym kręgosłupem, który rozumie wagę informacji, władzy, technologii i zagrożeń, których nie rozwiąże ani Walther PPK, ani Aston Martin z miotaczem ognia.
Nie czarujmy się – nowy Bond nie trafi do kin w 2026 r. jak planowano, bo zdjęcia musiałyby ruszyć lada moment. Wiele wskazuje na to, że Bond zrobi sobie najdłuższa przerwę w historii całej serii. Dłuższą nawet niż po „Licencji na zabijanie”, gdy między Daltonem a Brosnanem minęło sześć lat. I tym razem nie pomoże ani pistolet, ani martini – tylko cierpliwość fanów. Ale nawet ona ma swój limit.
Bond z przymrużeniem oka?
Bond Craiga był inny niż wszyscy jego poprzednicy – bardziej ponury, bardziej ludzki, bardziej złamany. W „Casino Royale” widzieliśmy jego początki jako agenta z licencją na zabijanie, w „Skyfall” jego starcie z własnym dziedzictwem, a w „Nie czas umierać” – jego (to chyba już żaden spoiler) koniec.
To była dekada redefinicji: Bond porzucił karykaturalne gadżety i jednostronną maskulinitę na rzecz psychologicznej głębi i autentycznych słabości. Ale jak długo można ciągnąć ten wątek, nie popadając w patos? Czy widzowie naprawdę chcą kolejnego filmu o cierpiącym agencie walczącym ze swoją przeszłością?
Wydaje się, że czas ponownie przesunąć wahadło tonu – niekoniecznie ku kampowi znanemu z ery Moore’a, ale na pewno w stronę większej lekkości, autoironii i przyjemności z bycia Bondem. W końcu to nie tylko bohater filmowy, ale też ikona popkultury – jego świat może być poważny, ale nie musi być ponury.
Producenci zapewne zadają sobie pytanie: czy nowy Bond ma nadal przeżywać kryzysy egzystencjalne, czy może wreszcie wrócić do roli pewnego siebie, przewrotnego bohatera, który z jednej strony wie, że świat płonie, ale z drugiej – nie zamierza tego świata ratować bez szczypty ironii?
To ważne pytanie, bo samo kino szpiegowskie się zmieniło. „Kingsman” udowodnił, że humor i przemoc mogą współistnieć w eleganckiej, rozrywkowej formie. „Kryptonim U.N.C.L.E.” pokazał, że styl retro z humorem działa nawet bez wielkiego budżetu. Nawet „Mission: Impossible” z Tomem Cruise’em – mimo powagi śmiertelnie niebezpiecznej misji – też nie unika momentów luzu i żartobliwego dystansu.
Co więcej, może warto spojrzeć jeszcze dalej – ku pastiszowi. Animowany serial „Archer”, choć skrajnie przejaskrawiony, udowodnił, że formuła agenta specjalnego daje nieograniczone pole do zabawy konwencją. Czasem karykatura mówi więcej o oryginale niż kolejna imitacja.
Bond oczywiście nie powinien zmieniać się w kreskówkową parodię, ale twórcy mogliby czerpać z „Archera” lekcję dystansu, odwagi formalnej i umiejętności budowania świata, który zna swoją absurdalność, ale nie traci przy tym charakteru.
To nie znaczy, że Bond powinien stać się komedią. To znaczy, że powinien znów być… zabawą. Bo pierwotnie o to w tej serii chodziło – o szybką akcję, egzotyczne lokacje, uwodzicielskie dialogi, efektowne gadżety i lekki ton, który nie odbierał powagi stawce.
Nowy Bond ma szansę wrócić do tej formuły, ale w sposób współczesny – z większą samoświadomością, lepiej napisanymi postaciami kobiecymi, a może nawet z odrobiną meta-humoru.
Najtrudniejsze będzie zachowanie równowagi. Za dużo powagi – i Bond znów stanie się szekspirowskim herosem pogrążonym w melancholii. Za dużo luzu – i zacznie przypominać parodię samego siebie. Ale jeśli uda się znaleźć ten punkt przecięcia, w którym błysk w oku spotyka się z błyskiem pistoletu – nowa odsłona może być najlepsza od lat.
Hunt, Wick, a może Archer?
Nie da się dziś mówić o przyszłości Jamesa Bonda bez porównania z jego największym konkurentem: Ethanem Huntem z serii „Mission: Impossible”. Przez ostatnie dwie dekady, gdy Bond szedł w stronę powagi i introspekcji, Hunt rozwijał się w przeciwnym kierunku – stawiając na zawrotne tempo, fizyczną ekstremę i niespotykaną technologiczną precyzję.
I chociaż obie postaci wywodzą się z tej samej szpiegowskiej matrycy, to dziś różni je niemal wszystko. Bond to chłodny styl i cynizm, Hunt – adrenalina i perfekcjonizm. A widzowie coraz częściej porównują te dwa światy, stawiając pytanie: który z nich lepiej odpowiada na potrzeby współczesnego kina akcji?
Seria „Mission: Impossible”, która wraz z „Final Reckoning” (wciąż w kinach) prawdopodobnie właśnie osiągnęła swoje apogeum, stworzyła konsekwentne, rozwijające się uniwersum, które z każdą kolejną częścią wchodzi na wyższy poziom realizacyjny.
Tom Cruise, jako niezmordowany producent i aktor, własnym ciałem buduje mit bohatera gotowego skoczyć z klifu, powiesić się pod helikopterem albo pędzić z zawrotną prędkością przez uliczki Rzymu – bez pomocy CGI.
Bond tymczasem został zatrzymany przez swoją własną symbolikę: garnitur, Aston Martina, piękną kobietę i złoczyńcę z megalomańskim planem. To wszystko brzmi nieźle, ale jak długo?
Nowy Bond nie musi być kalką Ethana Hunta – i nie powinien nią być. Ale musi zrozumieć, że współczesne kino akcji zmieniło swoje zasady. Dziś realizm oznacza nie tyle psychologiczną głębię, co fizyczną autentyczność: pot, ryzyko, skręconą kostkę podczas skoku z budynku na budynek.
Jeśli Bond ma przetrwać, nie może zostać w tyle. Oznacza to niekoniecznie więcej wybuchów, ale więcej wyobraźni w inscenizacji. Przeciwnicy Bonda nie mogą już być tylko „kolejnymi z listy MI6”, ale muszą być lustrzanym odbiciem jego samego – zarówno w sensie fizycznym, jak i ideologicznym.
Co więcej, warto się zastanowić, czy Bond nie powinien zbudować własnej mitologii w stylu, jaki udało się wypracować serii „Mission: Impossible”. Nie chodzi o naśladowanie, lecz o konsekwencję.
Craigowy Bond działał trochę jak miniuniwersum – powracały postacie, wątki, relacje – ale każda część była inna, balansowała na granicy restartu. Może czas zbudować świat, który będzie spójny stylistycznie i narracyjnie przez kilka filmów? Może czas na Bonda, który nie tylko przechodzi przemianę, ale też – jak Hunt – jest częścią zespołu, który coś znaczy?
Dziś to Ethan Hunt wyznacza standardy realizacyjne, a John Wick – stylizacyjne. Bond, jeśli chce odzyskać tron, musi przestać być tylko „bardziej elegancki” – musi być także bardziej śmiały, bardziej odważny, bardziej aktualny. Może nie musi się ścigać z innymi – ale musi ich wyprzedzić, zanim świat uzna, że już nie warto na niego czekać.
Nowy Bond na nowe czasy
Nowy Bond to nie tylko nowa twarz – to nowy świat. Świat, który zmienił się nieodwracalnie od czasu premiery „Casino Royale” w 2006 r. Wtedy byliśmy jeszcze przed eksplozją MCU, przed TikTokiem, przed pandemią, przed boomem sztucznej inteligencji.
Dziś odbiorcy są inni – bardziej świadomi, bardziej wymagający, bardziej wrażliwi na reprezentację, autentyczność i kontekst. Bond, jeśli ma wrócić z impetem, nie może być już tylko bohaterem męskiej fantazji o dominacji i bezkarności. Musi być opowieścią – i to dobrze opowiedzianą.
Wśród wielu fanów pojawiają się też bardziej radykalne pomysły – Bond jako kobieta? Bond jako postać queerowa? Bond poza Londynem, z nowym geopolitycznym punktem ciężkości? Choć na razie są to raczej spekulacje niż plany, same pytania świadczą o tym, że 007 stał się czymś więcej niż tylko fikcyjnym agentem. Stał się projektem kulturowym, który można przemyśleć i odświeżyć. Tylko od odwagi twórców zależy, czy podejmą się tego wyzwania.
Jedno jest pewne: Bond powróci. Ale pytanie, „jaki” Bond powróci, pozostaje otwarte. Czy będzie to powrót triumfalny, wyznaczający nową erę kina szpiegowskiego, czy tylko jeszcze jedna próba odtworzenia dawnej chwały? Nie potrzebujemy nowego Bonda dla samego faktu kontynuacji. Potrzebujemy nowego Bonda, który powie coś ważnego o świecie, w którym żyjemy – nawet jeśli zrobi to w idealnie skrojonym garniturze i z kieliszkiem martini w dłoni.
To również warto przeczytać!
- Nie chcemy już bogów, chcemy bohaterów. James Gunn wskrzesi Supermana?
- „Westworld” to arcydzieło niedopowiedziane. Ten serial nie dostał finału, na jaki zasłużył
- Nie wszystko złoto, gdzie występuje Tom Hardy. „Chaosu” nie udźwignął
- „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
- Jedno ujęcie mówi więcej niż tysiąc cięć? Mastershot to opowieść bez filtra
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Ikon aby przyszła do sądu językiem polskim i plan pracy rady ministrów w Toszku ul grunwaldzka do akt w tym temacie o uniewinnienie to android you want it a little queens 👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑👑
dawaćdomnieporadnikadguardadblockhttpsdesktopmobileandroidsmarttvnamiaryadresychomikujplDerick 6 4
digital ekspert spec teleinformatyki internet imperator wróg nr jeden big tech
Odpowiedz
dawaćdomnieoradnikadguardadblockhttpsdesktopmobileandroidsmarttvnamiaryadresychomikujplDerick 6 4
digital ekspert spec teleinformatyki internet imperator wróg nr jeden big tech
Nie wiem kto to pisał, (najwidoczniej nawet autorowi było wstyd podpisać się z nazwiska pod tym zlepkiem bzdur), ale ewidentnie komuś peron odjechał. Młode pokolenie bardziej wymagające i świadome? Jest kompletnie odwrotnie. Jest powierzchowne, nie rozumie głębi otaczającego ich świata i szybko się nudzi. Samo jest zagubione i z głębokimi problemami osobowościowymi. Nie, Bond nie będzie „Ono”. Ani, żadnym dziwactwem czasów współczesnych. Nie będzie zlepkiem bezsensownych scen pościgu i migających światełek. Bo nie o to w nim chodzi. Nie to przyciąga kolejne pokolenia ludzi. Tylko właśnie to, co nazwałeś anachronizmem. Craig był najlepszym Bondem. Ludzkim, połączonym z tym co zawsze czyniło go wyjątkowym.
Nie wiem czy zauważyłeś autorze, ale świat wszedł w dobę odchodzenia od nachalnej propagandy odmienności i stawiania jej za coś lepszego. Kino pójdzie tą drogą. Może zamiast namiętnie usiłować zmieniać klasykę na nowomodę, stwórzcie coś swojego ?