Z jednej strony: znów Superman. Z drugiej: nareszcie Superman! Gdy kino superbohaterskie chwieje się pod własnym ciężarem i nie potrafi znaleźć nowej tożsamości, James Gunn bierze na warsztat ikonę absolutną – i wszystko wskazuje na to, że zamiast kolejnego pompatycznego widowiska dostaniemy coś, co naprawdę może poruszyć serca.
Spis treści
Premiera zaplanowana na lipiec 2025 roku to więcej niż kolejna cegiełka w budowaniu filmowego uniwersum DC. To próba przywrócenia sensu postaci, która w ostatnich latach ugrzęzła gdzieś między mesjanizmem Zacka Snydera a studiem, które nie bardzo wiedziało, co z nią zrobić.
James Gunn, znany z „Strażników Galaktyki” i „Peacemakera”, ma jednak coś, czego brakowało jego poprzednikom – poczucie humoru, dystans i szczerość. A przede wszystkim wiarę w to, że bohaterowie mogą być nie tylko mroczni i pogubieni, ale też… dobrzy.
Film nazwany po prostu „Superman” (roboczy tytuł „Superman: Legacy”) opowiada historię młodego Clarka Kenta, który już zna swoją tożsamość i próbuje pogodzić kryptonijskie dziedzictwo z ludzkim wychowaniem. To nie origin story, ale historia dojrzewania w świecie, który wątpi w herosów. A może po prostu ich nie rozumie.
Nowe twarze, znajome maski
Wybór obsady do filmu o Supermanie to zawsze sprawa wysokiego ryzyka – i ogromnych oczekiwań. Każdy, kto staje z literą „S” na piersi, mierzy się nie tylko z popkulturowym dziedzictwem, ale też z milionami osobistych wspomnień widzów. Od duchowego majestatu Christophera Reeve’a po ciężką, niemal biblijną charyzmę Henry’ego Cavilla – każdy Superman staje się na chwilę symbolem własnej epoki.
David Corenswet, który wcieli się w Clarka Kenta w wersji Gunna, ma szansę zostać twarzą zupełnie nowego rozdziału. Nie próbując kopiować nikogo przed sobą, przynosi coś z młodzieńczej czystości Golden Age i jednocześnie współczesnego niepokoju. To Superman, który wygląda jak z okładki komiksu z 1978 roku, ale rozumie pytania, które zadajemy sobie w 2025.
Corenswet – choć nie jest gwiazdą z pierwszych stron gazet – ma za sobą role, w których udowodnił, że potrafi zagrać na nutach nostalgii bez popadania w przerysowanie. Jego Superman to nie wyzuty z emocji pomnik, ale ktoś, kto patrzy na ludzkość z nadzieją i czułością. Właśnie taka perspektywa – bardziej empatyczna niż heroiczna – wydaje się dziś potrzebna.

Wiele osób miało wątpliwości, co do Davida Corensweta jako Supermana (ja także), ale to może się udać
Obok niego w roli Lois Lane pojawi się Rachel Brosnahan – i to prawdopodobnie najlepszy casting w całym filmie. Brosnahan, znana z roli charyzmatycznej, gadatliwej i niepokornej Midge Maisel, wnosi do tej postaci nie tylko energię i cięty język, ale też rzadko spotykaną głębię.
To nie będzie tylko „dziewczyna Supermana”, ale partnerka intelektualna i emocjonalna. Lois Gunnowska – jeśli można tak powiedzieć – najpewniej będzie mieć więcej wspólnego z nienasyconą dziennikarką z „Spotlight” niż z klasyczną damą w opałach.
Ale prawdziwe szaleństwo zaczyna się na drugim planie. Gunn – jak przystało na fana pulpowych klimatów – wprowadza cały wachlarz bohaterów.
Nathan Fillion jako Guy Gardner, czyli najbardziej arogancka Zielona Latarnia? Isabela Merced jako Hawkgirl, bohaterka, która łączy mitologię starożytnego Egiptu z międzyplanetarnymi wojnami? Anthony Carrigan – czyli kultowy NoHo Hank z „Barry’ego” – jako Metamorpho, alchemiczny mutant o zmiennym składzie chemicznym?
To nie są wybory zachowawcze. To świadoma decyzja, by tchnąć świeżość w świat, który przez lata był zawłaszczany przez te same archetypy.
A przecież jest jeszcze Krypto – pies Supermana. Tak, dokładnie – superpies. I to nie jako komiczny przerywnik, ale pełnoprawny bohater. To właśnie w takich decyzjach ujawnia się duch Gunna – nie boi się rzeczy z pozoru śmiesznych, bo wie, że każda opowieść, jeśli jest opowiedziana z sercem, może być poruszająca.
Wszystko to wskazuje na jedno: „Superman” nie będzie filmem o jednym herosie. Będzie opowieścią o świecie pełnym dziwactw, sprzeczności i niecodziennych bohaterów. A to oznacza powrót do prawdziwego ducha komiksów, w których każdy kostium miał swoją historię, a każda maska skrywała więcej niż jedno oblicze.
Komiks jako estetyka, ale i język moralny
To, co wyróżnia Jamesa Gunna na tle innych twórców podejmujących się ekranizacji komiksów, to jego głęboka świadomość, że komiks to nie tylko estetyka. To sposób opowiadania – język, który potrafi być równocześnie kiczowaty i głęboki, kolorowy i poważny.
W epoce, w której wiele filmów superbohaterskich udaje „prawdziwe kino” przez filtr szarości, realistycznych zdjęć i dramatów à la Ibsen, Gunn idzie w przeciwnym kierunku. Nie wstydzi się rysunkowych korzeni. Przeciwnie – traktuje je jako wehikuł znaczeń.
Jego „Superman” zapowiada się nie jako dekonstrukcja mitu, ale jako jego ponowne złożenie – z pełną świadomością, że dzisiejszy widz potrzebuje bohaterów, ale już nie łudzi się, że są oni niezłomni. I tu właśnie komiks staje się językiem moralnym.
To medium, które od dziesięcioleci operuje symbolami dobra i zła, ale zawsze z przestrzenią na ironię, na błąd, na wewnętrzny konflikt. Gunn – podobnie jak przed laty Alan Moore w „Strażnikach” czy Grant Morrison w serii „Animal Man” i „All-Star Supermanie” – rozumie, że peleryna i laserowy wzrok to tylko narzędzia. Prawdziwa historia dzieje się w spojrzeniu bohatera, który musi zdecydować, czy jeszcze wierzy w to, że warto ratować świat.
Komiksowa estetyka w jego wydaniu nie polega na wybuchach ani na „efektownych kadrach”. To raczej sposób budowania świata: mocne kolory, stylizowane stroje, dziwne moce, ale też postacie, które wypowiadają moralne prawdy z powagą, jakiej dziś często brakuje. Gunn nie śmieje się z tej patetyczności – on ją traktuje jak coś odważnego. Bo w czasach, gdy cynizm stał się normą, autentyczność brzmi jak rewolucja.
Nieprzypadkowo właśnie komiksy – to najbardziej amerykańskie medium XX wieku – od lat pełniły funkcję lustrzaną wobec społeczeństwa. Kiedy świat ogarniała wojna, Superman walczył z Hitlerem. Kiedy przyszła paranoja atomowa – rodził się Hulk i X-Meni. Kiedy Ameryka zaczęła kwestionować swój mit – Batman stawał się mroczniejszy.
Teraz, w erze kryzysu zaufania, przemęczenia narracjami o bohaterstwie i globalnego zwątpienia, Gunn nie próbuje obiecywać, że Superman nas uratuje. Ale może – i to wystarczy – pokaże, że można próbować być lepszym, nawet jeśli świat tego nie oczekuje.
W tym sensie komiks – przynajmniej ten, który tworzy Gunn – nie jest ani dla dzieci, ani tylko dla fanów. Jest dla tych, którzy chcą znów usłyszeć prostą opowieść: o tym, że siła bez dobroci nic nie znaczy, że odwaga nie polega na byciu niezwyciężonym, lecz na tym, że się wraca, nawet po porażce. I że peleryna może być nie tyle symbolem wyższości, co przypomnieniem, że czasem trzeba wznieść się ponad siebie.
Dlaczego to się może udać?
Współczesne kino superbohaterskie cierpi na poważną chorobę: lęk przed ryzykiem. Przez lata przyzwyczailiśmy się do filmów precyzyjnie zaprojektowanych pod algorytm – do uniwersów, w których każdy dialog, każdy kostium, każda scena akcji jest efektem kompromisu między strategią marketingową a testami fokusowymi.
Reżyserzy, nawet ci z wielkimi nazwiskami, często byli tylko operatorami wielkiej maszyny. Aż tu nagle James Gunn – enfant terrible współczesnego Hollywood – nie tylko dostaje szansę na stworzenie filmu o najbardziej ikonicznym bohaterze wszech czasów, ale sam staje się szefem całego nowego uniwersum DC. I, co najważniejsze, robi to na własnych warunkach.
Gunn jest wolny, bo sam wywalczył sobie tę wolność – najpierw w MCU, gdzie z drugoligowych postaci stworzył jedną z najbardziej kochanych serii studia, a potem w DC, gdzie „The Suicide Squad” i „Peacemaker” udowodniły, że można łączyć anarchię z emocjonalną szczerością.
Ale wolność Gunna to coś więcej niż swoboda twórcza. To postawa. To odwaga mówienia o rzeczach wprost, bez ornamentów i bez udawania, że kino komiksowe musi być albo „poważne”, albo „głupie”. Gunn rozumie, że może być i jedno, i drugie – jeśli tylko jest prawdziwe.
Wolność Gunna widać też w jego języku. Potrafi napisać dialog, który nie brzmi jak z generatora marvelowskich żartów ani jak z mrocznego dramatu o traumie. Potrafi prowadzić narrację, która nie musi co chwilę mrugać do widza – ale też nie traci kontaktu z rzeczywistością. Potrafi, co rzadkie, mówić o wartościach, nie wpadając w kaznodziejstwo. Dlatego jego Superman ma szansę być naprawdę „ludzki” – nie w tym sensie, że będzie miał wady i problemy, ale że jego siła będzie tkwić w czymś bardziej autentycznym niż supermoc.
Gunn nie ma też potrzeby podążania za trendami. Kiedy wszyscy krzyczeli o multiwersum, on opowiedział intymną historię o outsiderach. Kiedy kino komiksowe zaczęło się rozciągać w nieskończoność, on wracał do emocjonalnych korzeni.
Ta niezależność – intelektualna i emocjonalna – czyni z niego idealnego twórcę dla bohatera, który zawsze był symbolem prawości, ale dziś potrzebuje reinterpretacji. Nie jako mroczny zbawiciel, nie jako żart z przeszłości, ale jako idea, która przetrwała próbę czasu, bo mówi coś uniwersalnego: że dobro może być wyborem. Nawet jeśli świat przestaje w nie wierzyć.
Czekając na świt
W lipcu 2025 czekam nie tyle na film, co na poczucie, że ktoś przypomniał sobie, po co opowiada się historie o bohaterach. James Gunn nie próbuje przywrócić DC do życia – on próbuje tchnąć życie w coś, co dawno temu było dla nas ważne, a potem stało się tylko kolejnym produktem.
Jeśli mu się uda – a wszystko na to wskazuje – „Superman” będzie nie tylko świetnym filmem. Będzie małym cudem: aktem odwagi w czasach ironii.
I kto wie – może tym razem naprawdę polecimy razem z nim.
To również warto przeczytać!
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Dodaj komentarz