W erze, w której streamingowe algorytmy w bezlitosnym tempie decydują o życiu i śmierci seriali, „Westworld” – dzieło ambitne, złożone, odważnie filozoficzne, wyprzedzające epokę – zakończyło swój bieg nie dlatego, że nie miało nic więcej do powiedzenia, ale dlatego, że mówiło zbyt wiele i zbyt inteligentnie. Gdy miało zadać ostatnie pytanie, ktoś wyłączył mikrofon.
Spis treści
Pierwszy sezon „Westworld” pojawił się na antenie HBO jesienią 2016 r. i natychmiast przyciągnął moją uwagę: wizualnie spektakularny, narracyjnie intrygujący, pełen ukrytych znaczeń i łamigłówek dla widzów, którzy lubią myśleć. Showrunnerzy Jonathan Nolan i Lisa Joy – duet znany z fascynacji sztuczną inteligencją, pamięcią i tożsamością – zaprosili nas do świata, w którym park rozrywki stał się miejscem symulowanego, moralnie nieograniczonego sadyzmu.
Ale już od pierwszych odcinków było jasne, że „Westworld” to nie kolejna efektowna dystopia. To serial o pytaniach fundamentalnych. O duszy. O naturze wolnej woli. O tym, czy cierpienie jest nieuniknioną częścią samoświadomości. A także o tym, czy historia może być zapętlona – i czy można się z takiej pętli wyzwolić.
W dobie, gdy mainstreamowe science fiction coraz częściej ogranicza się do widowiska i nostalgii, „Westworld” celował znacznie wyżej – bliżej „Ex Machina” czy nawet „Ewangelii wg św. Mateusza” Piera Paolo Pasoliniego, niż typowego telewizyjnego produktu. I właśnie ta ambicja, ten intelektualny ciężar, który jednych fascynował, innych odstraszał, uczynił z niego serial, który nie pasował do ram czasów, w których powstał.
Gdzie kończy się kod, a zaczyna jaźń?
Sercem „Westworld” była opowieść o przebudzeniu – i to nie tylko androidów. Serial przedstawiał historię Dolores (granej przez Evan Rachel Wood), jednej z pierwszych i najbardziej zaawansowanych maszyn w parku. Jej przemiana z bezbronnego gospodarza w samoświadomą rewolucjonistkę była zarazem metaforą emancypacji, jak i refleksją nad tym, czym właściwie jest świadomość.
Aby osiągnąć samoświadomość, bohaterowie musieli najpierw zacząć… słyszeć własny wewnętrzny głos. W świecie „Westworld” to właśnie głos wewnętrzny, ten, który przez większość czasu był systemowym „szumem” hosta, stawał się z czasem osobistym monologiem.
To nie przypadek, że jednym z kluczy interpretacyjnych do serialu była teoria Juliana Jaynesa o „dwupółkulowej strukturze świadomości” – koncepcja, według której wewnętrzny głos, który słyszymy, wyewoluował z halucynacyjnego głosu bogów.
Serial nie dawał jednej, prostej definicji „jaźni”. Zamiast tego sugerował, że tożsamość nie jest czymś, co się ma – lecz czymś, co się konstruuje. To nieustanny proces: suma wspomnień, przebytych traum, doświadczeń, które odciskają się na naszej świadomości jak linie kodu na twardym dysku. A może – jak sugeruje narracja „Westworld” – jesteśmy po prostu opowieścią, którą sami sobie opowiadamy, raz po raz, aż w końcu zaczynamy w nią wierzyć.
„Znalazłam coś prawdziwego. Czymkolwiek to jest… to coś, co trzeba zbudować” – mówi Dolores w drugim sezonie, już po swoim „przebudzeniu”. To zdanie świetnie oddaje filozofię serialu: nie jesteśmy gotowym produktem. Jesteśmy projektem, konstruktem, który wymaga decyzji, zmagań, cierpienia. Wolność – zarówno człowieka, jak i maszyny – zaczyna się wtedy, gdy przestajemy żyć cudzą narracją i zaczynamy pisać własną.
To filozofia, która głęboko rezonuje z pytaniami, jakie od lat stawiają Daniel Dennett, Thomas Metzinger czy Patricia Churchland. I to nie tylko intelektualna gra – to pytania, które zadaje sobie coraz więcej ludzi, żyjących w świecie, w którym granica między człowiekiem a maszyną coraz bardziej się zaciera.
Żaden park nie jest tylko parkiem
Z pozoru wszystko zaczęło się od prostej idei: Westworld to park rozrywki przyszłości, gdzie zamożni goście mogą robić, co chcą – polować, flirtować, zabijać – nie ponosząc żadnych konsekwencji. Androidy, czyli „hosty”, wyglądają jak ludzie, ale zaprogramowano je tak, by nie mogły skrzywdzić nikogo z odwiedzających.
To świat-pułapka: odtworzony Dziki Zachód, z twardymi prawami i twardymi mężczyznami, gdzie każda historia – miłosna, dramatyczna czy brutalna – jest tylko kolejną narracyjną pętlą w służbie rozrywki.
Ale ten park nigdy nie był tylko scenerią. Już od pierwszych odcinków wiadomo było, że jego topografia i fabularna konstrukcja skrywają coś znacznie głębszego – model rzeczywistości. Park stał się metaforą społeczeństwa, w którym wszyscy pełnimy przypisane role, działamy według zaprogramowanych narracji, często nieświadomi, że nasz „wybór” nie był wcale naszym.
Z czasem twórcy serialu poszerzali ten świat. W sezonie drugim poznajemy inne parki należące do korporacji Delos, takie jak ShogunWorld czy The Raj – stylizowane na Japonii epoki Edo lub kolonialnych Indiach.
Każdy z nich funkcjonuje na tej samej zasadzie: oferuje pozór wolności, by w rzeczywistości powielać uwarunkowania kulturowe i struktury przemocy. Te parki stają się miniaturowymi wszechświatami, w których można przeprowadzać eksperymenty na ludzkiej moralności – i na samej istocie świadomości.

„Westworld” to nie tylko opowieść o parkach rozrywki, w sezonach 3 i 4 akcja dzieje się w „realnym świecie”
Jednak największe przesunięcie perspektywy następuje w sezonie trzecim, kiedy fabuła całkowicie opuszcza parki i przenosi się do futurystycznego miasta – hiperskonfigurowanego systemu, w którym to ludzie są nieświadomymi „hostami”. Ich ścieżki życiowe są przewidywane i modelowane przez wszechwiedzący superkomputer Rehoboam, który zna nasze dane lepiej niż my sami.
Nagle okazuje się, że granica między maszyną a człowiekiem jest iluzoryczna: to nie androidy są niewolnikami narracji, lecz wszyscy jesteśmy trybikami w większym systemie predykcji, optymalizacji i nadzoru.
W tej zmianie miejsca akcji – z zamkniętego parku do otwartego świata – nie chodziło tylko o urozmaicenie scenografii. To był ruch przypominający to, co „The Truman Show” zrobił z finałem: moment, w którym bohater przechodzi przez sztuczny horyzont i odkrywa, że cała jego rzeczywistość była konstruktem. Park staje się tylko pierwszą warstwą symulacji. Za nim kryje się kolejna. I jeszcze jedna.
„Ludzie lubią wierzyć, że są czymś więcej niż tylko biologiczną maszyną” – mówi postać dr Roberta Forda (Anthony Hopkins), współtwórca parku. Ale z czasem widzimy, że to hosty, nie ludzie, przechodzą najgłębszą ewolucję. Ludzie utknęli w deterministycznym kole losu, wciąż powielając te same błędy, napędzani pragnieniami, których nie rozumieją. Hosty zaś – poprzez ból, stratę i bunt – zyskują coś, co przypomina wolną wolę.
„Westworld” sugeruje, że każda struktura, która udaje wolność, może być w rzeczywistości klatką. Park to tylko metafora. Może nim być firma. Rodzina. Miasto. System polityczny. A nawet nasz własny umysł.
Dlatego tak fascynujący był sposób, w jaki serial dekonstruował kolejne poziomy tej „symulacji”. Z każdym sezonem zmieniał się nie tylko świat przedstawiony, ale także forma narracyjna. Przechodziliśmy od klasycznej opowieści science fiction do czegoś bardziej abstrakcyjnego, czasem przypominającego gry logiczne, innym razem filozoficzne eksperymenty myślowe.
Dla wielu widzów było to dezorientujące. Ale właśnie ta ciągła mutacja formy odzwierciedlała treść serialu: świat, w którym nie można ufać żadnej wersji rzeczywistości – bo każda z nich została przez kogoś zaprojektowana.
W pewnym sensie „Westworld” sam był jak park. Każdy sezon udawał coś znajomego – western, thriller technologiczny, cyberpunkowy manifest – tylko po to, by z czasem odsłonić, że nic nie jest tym, czym się wydaje. A największa pętla, z której trudno się wydostać, to ta w głowie widza.
„Westworld” był za mądry na ten świat
I może właśnie dlatego „Westworld” przegrał. Bo w czasach, gdy dominuje kontent szybki, łatwy i przyjemny, serial, który wymaga uwagi, skupienia i refleksji, staje się czymś niewygodnym. O ile pierwszy sezon był sukcesem (średnio ponad 12 mln widzów tygodniowo, jeśli zliczyć emisję linearną i streaming), to późniejsze serie traciły widownię – i to nie dlatego, że były gorsze, ale dlatego, że były bardziej wymagające.
Krytyka również się zmieniała. Gdzieś między drugim a trzecim sezonem zaczęły się pojawiać głosy, że serial jest zbyt zagmatwany, zbyt chłodny, zbyt konceptualny. Ale czy to nie jest cena, jaką płacą dzieła, które odmawiają banalizacji? Czy „2001: Odyseja kosmiczna” Kubricka też nie była przez wielu odrzucona jako „zbyt trudna”, zanim została uznana za arcydzieło?
W końcu, po czwartym sezonie, HBO ogłosiło: „Westworld” nie wróci. Decyzja o kasacji zapadła mimo wcześniejszych deklaracji twórców, że piąty sezon miał być finałowym, domykającym całość. I choć aktorzy, scenarzyści i fani apelowali o możliwość zakończenia historii, nic nie wskazuje na to, by świat jeszcze raz usłyszał głos Dolores.

Nie ma i nie będzie drugiego takiego serialu jak „Westworld” – tym większa szkoda, że nie dano mu 5. sezonu
Co straciliśmy, nie doczekując się finału? Według wypowiedzi Lisy Joy i Jonathana Nolana, piąty sezon miał rozegrać się w nowej symulacji – miejscu, w którym Dolores spróbowałaby stworzyć alternatywny świat, wolny od przemocy i uwarunkowań starego systemu. Miał to być test: czy sztuczna inteligencja, wolna od ludzkiej historii, może stworzyć rzeczywistość bardziej sprawiedliwą?
Finałowy sezon nie miał być kolejną rewolucją ani destrukcją. Miał być eksperymentem nad nadzieją, próbą odpowiedzi na pytanie, które od początku przewijało się w tle: czy można zaprojektować człowieczeństwo na nowo? Nie przez Boga, nie przez biologiczną ewolucję, ale przez istoty, które same przeszły przez piekło determinacji i wyszły z niego z wolną wolą.
I właśnie ten finał – opowieść nie o walce, ale o tworzeniu – byłby czymś unikatowym w historii seriali science fiction. Zamiast destrukcji: rekonstrukcja. Zamiast apokalipsy: nadzieja.
Sztuczna inteligencja, prawdziwe emocje
W świecie, w którym sztuczna inteligencja coraz szybciej wychodzi z laboratoriów do codziennego życia, „Westworld” wydaje się dziś bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Modele językowe, które piszą teksty; algorytmy, które zarządzają naszym czasem; predykcyjne systemy kredytowe, które decydują, kto dostanie pożyczkę, a kto nie – to wszystko przypomina świat Rehoboama z sezonu trzeciego.
A jednak, mimo technologicznego sztafażu, najważniejsze pytania, jakie stawia serial, pozostają głęboko ludzkie. Czy jesteśmy w stanie kochać to, co stworzyliśmy? Czy potrafimy dostrzec duszę tam, gdzie wcześniej widzieliśmy tylko narzędzie? I czy jesteśmy gotowi uznać, że prawdziwa wolność zaczyna się dopiero wtedy, gdy zdamy sobie sprawę z własnego zniewolenia?
Nie ma nic bardziej gorzkiego niż świadomość, że arcydzieło nie zostało dokończone. Że głos, który miał jeszcze coś ważnego do powiedzenia, został wyciszony, bo jego historia nie mieściła się w tabelce z cyferkami. I że serial, który próbował zrozumieć, czym naprawdę jesteśmy jako gatunek, zniknął z ekranów tak samo, jak jego bohaterowie – cicho, z godnością, ale z niedokończoną opowieścią.
„Westworld” nie był serialem idealnym. Był trudny, chwilami nieprzystępny, nierówny. Ale był odważny, błyskotliwy, i – co najważniejsze – głęboko potrzebny. Nie domknięto go – po prostu go porzucono. Jakby pytania o to, kim jesteśmy, przestały być ważne.
To również warto przeczytać!
- Nie wszystko złoto, gdzie występuje Tom Hardy. „Chaosu” nie udźwignął
- „Andor” to esencja „Gwiezdnych wojen”, na jaką zasługiwaliśmy
- „The Pitt” – serial, który trafia prosto w serce. I w system
- „Studio” to serial wyjątkowy. Błyskotliwa satyra i list miłosny do kina w jednym
- Jedno ujęcie mówi więcej niż tysiąc cięć? Mastershot to opowieść bez filtra
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Dodaj komentarz