Tom Hardy to aktor, który potrafił uratować niejeden przeciętny film samą swoją obecnością. Ale „Chaos” to przypadek, w którym nawet on nie dał rady. To rozczarowujące przypomnienie, że marka aktora nie zawsze wystarcza.
Tom Hardy od lat uchodzi za gwarancję charyzmy, mroku i niepokojącej energii ekranowej. Nawet w przeciętnych filmach potrafił świecić jaśniej niż scenariusz. Jednak „Chaos”, jego najnowszy film akcji, brutalnie przypomina, że nie każdy projekt z jego nazwiskiem na plakacie zasługuje na brawa.
Hardy gra tu, jakby odhaczał punkty z listy „twardziel w kryzysie numer pięć”, a całość wygląda, jakby powstała z wygenerowanego przez AI zlecenia „zróbmy coś jak John Wick, ale bez tej całej stylówki”.
Chaos bez kontroli, ale nie o to właściwie chodziło
„Chaos” miał być filmem, który połączy brutalną intensywność „The Raid” z mrokiem „Drive” i ponurą psychologią klasycznych neo-noir. Zwiastuny obiecywały kino brudne, cielesne i surowe, z Tomem Hardym w roli wykończonego detektywa błąkającego się po miejskim piekle.
Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej przyziemna. Film Garetha Evansa, który wcześniej błyszczał jako mistrz choreografii i rytmu narracyjnego, tym razem pogubił się w gąszczu gatunkowych klisz i fabularnego przeciążenia.

Po zwiastunach wydawało mi się, że „Chaos” będzie najlepszym filmem akcji ostatnich lat, ale nie wyszło
Hardy gra Walkera – detektywa zmęczonego życiem, który zostaje wplątany w brutalną sprawę po nieudanym handlu narkotykami. Jego celem jest odnalezienie zaginionego syna wpływowego polityka (granego przez Foresta Whitakera), ale sprawa szybko zamienia się w krwawy spacer przez labirynt korupcji, przemocy i wewnętrznego rozkładu.
W założeniu: mroczny portret człowieka upadającego w moralną otchłań. W wykonaniu: przewidywalny ciąg strzelanin, bijatyk i ponurych dialogów bez ikry.
Narracja sprawia wrażenie, jakby Evans próbował połączyć trzy różne filmy – policyjny dramat, miejską opowieść o dekadencji i czysty film akcji – i żadnemu z nich nie poświęcił wystarczająco uwagi. Kryminalna intryga szybko zaczyna przypominać grę w telefon – pojawia się zbyt wiele postaci, zbyt wiele wątków i żadna z tych osi fabularnych nie zostaje rozwinięta do końca. Całość tonie w chaosie (nomen omen), nie tyle kontrolowanym, co zwyczajnie niechlujnym.
Sceny akcji, z których Evans słynął w „The Raid”, tutaj są poprawne, ale pozbawione ikonicznego sznytu. Są duszne, kręcone w klaustrofobicznych wnętrzach i zalane ciemnością. To, co wcześniej było jego siłą – rytmiczna, dynamiczna walka z precyzyjną choreografią – tutaj ginie w montażowym bałaganie.
Evans rezygnuje z wyrazistej geometrii kadru i klarownej osi ruchu na rzecz surowości, ale nie osiąga efektu realizmu – osiąga tylko dezorientację. W pewnym momencie trudno odróżnić jedną scenę walki od drugiej. Giną też emocje.

Czego by nie mówić, „Chaos” jest bardzo brutalny – jeżeli właśnie tego oczekujecie od dobrego kina, to będziecie zadowoleni
Największym zawodem jest jednak konstrukcja głównego bohatera. Walker miał być antybohaterem, który z każdą minutą zbliża się do granicy – moralnej i fizycznej. Zamiast tego dostajemy twardziela w szarości, zredukowanego do zestawu grymasu, chrząknięć i potarganej fryzury.
Hardy – choć znany z tego, że potrafi wydobyć z najbardziej lakonicznej postaci całe spektrum emocji – tutaj gra niemal bezdźwięcznie. Hardy nie tyle gra, co przemieszcza się z jednej scenerii do drugiej, rozbijając kolejne głowy bez większego dramatycznego ciężaru.
Przygnębiająca jest również tonalna monotonia filmu. Brakuje mu dramaturgicznych szczytów i emocjonalnych dołów. Wszystko zdaje się dziać na jednym, zblazowanym tonie – bez katharsis, bez zaskoczenia, bez prawdziwej stawki. „Chaos” bardziej przypomina katalog mrocznych klisz niż film z autentyczną duszą. A szkoda, bo potencjał był ogromny. Hardy, Evans, Whitaker, brutalny świat gangsterskiego podziemia – to brzmi jak materiał na coś świeżego, intensywnego, bolesnego.
Gdy Hardy nie ratuje filmu, to wiedz, że coś się dzieje
Tom Hardy przez lata był aktorskim odpowiednikiem artysty od zadań specjalnych – kimś, kto nie tylko potrafi wznieść się na wyżyny, ale też uratować film, który sam z siebie byłby nieoglądalny. Niejednokrotnie robił to z wdziękiem i bez widocznego wysiłku.
Widzowie, krytycy i producenci przyzwyczaili się więc do tego, że nawet jeśli reszta filmu nie dowozi, Hardy i tak przyciągnie uwagę, przykuje wzrok, wyciągnie z nijakości coś wartego zapamiętania. „Chaos” pokazał, że to nie jest reguła absolutna.
Przyjrzyjmy się innym tytułom. Trylogia o Venomie to – umówmy się – trzy filmy z rozpiętym zamkiem błyskawicznym. Scenariusz balansuje na granicy absurdu, efekty są nierówne, a dialogi często nieśmieszne. A jednak Hardy, grając z przymrużeniem oka, wcielając się w neurotycznego dziennikarza opętanego przez sarkastycznego pasożyta, nadał filmowi tempo i osobowość. Dzięki niemu całość miała duszę, mimo że sama historia nie zasługiwała na nic więcej niż półuśmiech.
W „Locke” – filmie, który na papierze brzmiał jak wyzwanie z zajęć reżyserskich (typu: nakręć coś tylko w samochodzie) – Hardy stworzył postać o pełnym spektrum emocji. Jego twarz była planszą, na której rozgrywał się dramat ojcostwa, odpowiedzialności i rozpadu. Film mógł być nudny. Nie był – bo to Hardy uczynił z niego intymny thriller.
W „Tabu”, serialu BBC, który wielu uznało za zbyt ciężki i duszny, Hardy, jako współtwórca i główny aktor, przełamywał opowieść własną fizycznością, chrapliwym głosem i zawieszoną między szaleństwem a wyrachowaniem charyzmą. Gdy fabuła traciła tempo, jego obecność trzymała ekran w napięciu.
Wreszcie – „Wojownik”. Film o dwóch braciach walczących w oktagonie był w teorii kolejnym sportowym dramatem, z zestawem znanych klisz. Ale Hardy, grając nieprzystępnego, wewnętrznie rozbitego Toma Conlona, wniósł do tej roli gniew, smutek i cichą rozpacz. To nie były tylko mięśnie – to opowieść o stracie, przegranej i niemożliwej rodzinie.
Hardy często był więc swoistym „aktorskim defibrylatorem”: potrafił przywrócić życie fabułom, które już zaczynały sinieć. Ale „Chaos” to pierwszy od dawna przypadek, kiedy jego obecność nie wystarczyła. Bo czasem – i to jest gorzka lekcja – nawet największy talent nie może zamienić ołowiu w złoto. Gdy wszystko inne zawodzi: tempo, rytm, napięcie, motywacje postaci, klimat – nawet Hardy nie uniesie całości. On może być iskrą, ale nie podtrzyma płomienia, jeśli nie ma drewna. Tu nie było.
Przekleństwo sukcesu
Współczesne kino działa jak giełda nazwisk. Twórcy nie sprzedają już tylko fabuł – sprzedają „filmy Wesa Andersona”, „akcyjniaki z Jasonem Stathamem” czy „komedie z Ryanem Goslingiem”. To nazwisko generuje szum, nagłówki, kliknięcia.
Marka „Hardy” do tej pory kojarzyła się z aktorstwem opartym na niuansie, brutalności, a czasem i szaleństwie. To on w „Bronsonie” igrał z teatralnością, w „Mad Maxie” grał ciszą i spojrzeniem, nie słowem. On w „Zjawie” stworzył jedną z najbardziej lodowatych postaci dekady. Nawet jeśli wybierał komercję, jak w „Venomie”, robił to z ironicznym błyskiem, zamieniając CGI-potwora w dziwną, neurotyczną buddy-komedię o pasożycie i człowieku.

Pamiętacie postać Alfiego Solomonsa w „Peaky Blinders”? Chciałbym, żeby dostał własny serial/miniserial, bo Tom Hardy został do tej roli po prostu stworzony
Ale sukces ma swoją cenę. Gdy marka zaczyna funkcjonować samodzielnie – jak Hardy – rodzi się oczekiwanie, że wystarczy jego obecność, by film „działał”. To niebezpieczna pułapka. Bo publiczność coraz rzadziej pyta: „Czy film jest dobry?”, a coraz częściej: „Czy Hardy ratuje film?”.
W „Chaosie” po raz pierwszy od dawna odpowiedź brzmi: nie. Hardy nie uratował filmu. I nie dlatego, że nagle zapomniał, jak się gra. Nie dlatego, że nie ma już tego magnetyzmu. Ale dlatego, że film nie dał mu żadnych narzędzi, by zaistnieć. Nawet on nie zdołał tchnąć życia w pustą formę.
To zderzenie oczekiwań z rzeczywistością boli. Bo im większa marka, tym większe rozczarowanie, gdy produkt okazuje się przeciętny. Hardy wpadł w pułapkę własnej legendy. Zamiast zaskoczyć, tylko się pojawił. A jego obecność – choć wyrazista – nie wystarczyła.
Ale może właśnie to jest dla niego moment zwrotny. Nie porażka, lecz punkt refleksji. Przypomnienie, że widzowie nie kupują tylko twarzy – chcą sensu. Chcą filmu, który gra razem z aktorem, a nie używa go jako dekoracji. Chcą opowieści, która go wykorzysta, nie wyeksploatuje.
Bo Tom Hardy nie jest tylko nazwiskiem na plakacie. Jest aktorem zdolnym tworzyć ikony. Ale ikona potrzebuje światła. A „Chaos” oferuje jedynie ciemność.
To również warto przeczytać!
Na stronie mogą występować linki afiliacyjne lub reklamowe.
Dodaj komentarz