Nowy Kapitan Ameryka już w kinach i choć nie jest to film zły, uwypukla wszystkie największe bolączki Marvela z ostatnich lat. Czy MCU jeszcze się podniesie, czy to już ostatnie podrygi dawnego giganta?
Spis treści
Marvel kiedyś był jak Tony Stark – błyskotliwy, nieprzewidywalny i pełen charyzmy. Dziś przypomina raczej robota z odzysku, który powtarza te same ruchy, licząc na aplauz. „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” jest tego najlepszym dowodem. Gdy magia ustępuje miejsca fabularnym kalkom, a zamiast emocji mamy fanserwis i CGI tak nachalne, że wywołuje niezamierzony uśmiech, zaczyna się zadawać pytanie: quo vadis, Marvelu?
Kapitan Ameryka bez tarczy i bez pomysłu
„Not great, not terrible” – to chyba najlepsze możliwe podsumowanie filmu „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat”. Mimo iż podtytuł najnowszej odsłony odważnie nawiązuje do książki Aldousa Huxleya, nie oferuje żadnego przesłania i głębi, tylko szereg posklejanych na szybce scen akcji.
Naprawdę niezłych – to trzeba przyznać – choć pozbawionych większego sensu. Oglądać można, ale najlepiej dopiero, gdy film wjedzie na Disney+, czyli zupełnie tak, jak większość poprzednich dzieł MCU.
Największym problemem jest brak wizji. Anthony Mackie jako nowy Kapitan stara się nadać postaci charakter, ale scenariusz ewidentnie nie wie, co z nim zrobić. Zamiast historii o człowieku, który mierzy się z ciężarem dziedzictwa Steve’a Rogersa (to już miało być w serialu), dostajemy film pełen płaskich dialogów i fabularnych skrótów.
Sceny walki? Spektakularne i dynamiczne, ale pozbawione emocji. Antagonista? Taki, o którym zapomnimy szybciej, niż zdążymy wyjść z kina. Nawet CGI momentami wydaje się niedopracowane, co w przypadku Marvela staje się niepokojącą normą.
To, co kiedyś było siłą MCU – umiejętność budowania wielowymiarowych postaci i wplatania ich w większą narrację – dziś wydaje się jedynie cieniem dawnej chwały. W „Kapitanie Ameryce: Nowym wspaniałym świecie” nie czuć tej troski o szczegóły.
Zamiast tego mamy wrażenie, że twórcy odhaczają kolejne punkty na liście „must-have”: pościg? Jest. Emocjonalny monolog? Odhaczone. Scena po napisach? Oczywiście, że jest. Ale gdzie w tym wszystkim serce?
Wielka szkoda, bo postać Sama Wilsona miała ogromny potencjał. Serial „Falcon i Zimowy Żołnierz” pokazał, że można poruszać trudne tematy – od rasizmu po wątpliwości moralne związane z byciem symbolem narodu.
Filmowy Sam Wilson został jednak pozbawiony tych niuansów, stając się kolejnym bohaterem w lśniących kolorach, który walczy o „dobro”, ale sam nie bardzo wie, co to dla niego oznacza.
MCU po Endgame: zadyszka czy agonia?
Gdy w 2019 r. „Avengers: Koniec gry” zamykało dekadę budowania uniwersum, wielu widzów miało łzy w oczach (w tym ja sam). To było zakończenie z rozmachem, które dawało poczucie spełnienia. Ale co potem?
Kolejne filmy Marvela zaczęły tracić na jakości i świeżości. „Eternals” miało być epicką opowieścią o nieśmiertelnych istotach, a stało się rozwleczonym widowiskiem bez charakteru.
„Ant-Man i Osa: Kwantomania” zamieniło sympatyczną serię o „złodzieju z sercem” w efekciarskie, chaotyczne sci-fi bez duszy. Nawet „Doctor Strange w multiwersum obłędu”, który miał potencjał dzięki obecności Sama Raimiego za kamerą, nie zdołał wyjść poza schemat blockbusterowej papki.
Dlaczego tak się dzieje? Marvel po prostu wpadł w pułapkę własnego sukcesu. Każdy film musi być elementem większej układanki, co sprawia, że pojedyncze produkcje tracą indywidualny charakter. Wszystko podporządkowane jest „wielkiemu planowi” – problem w tym, że coraz mniej osób chce ten plan śledzić.
Znużenie fanów jest widoczne. Filmy Marvela przestały być wydarzeniami, a stały się kolejnymi „kontentami”, które konsumuje się szybko i równie szybko o nich zapomina. Platformy streamingowe, które kiedyś były szansą na eksperymenty, dziś stały się kolejną fabryką treści. Widzowie nie mają już sił śledzić, który serial jest „obowiązkowy”, a który można pominąć.
Co gorsza, twórcy wydają się sami zagubieni. Kevin Feige – architekt sukcesu MCU – sprawia wrażenie, jakby próbował łatać dziury w tonącym statku, zamiast budować nowy, ekscytujący liniowiec.
Thunderbolts i Fantastyczna Czwórka – (kolejna) ostatnia szansa?
Marvel liczy, że filmy o Thunderbolts i Fantastycznej Czwórce przyniosą odświeżenie. Thunderbolts to grupa antybohaterów, coś na kształt marvelowskiej wersji Legionu samobójców. Brzmi ciekawie, ale pytanie brzmi: czy Marvel będzie miał odwagę, by stworzyć coś naprawdę mrocznego i niejednoznacznego, czy dostaniemy kolejną porcję bezpiecznych żartów i CGI?
Potencjał jest ogromny – postacie takie jak Bucky Barnes, Yelena Belova czy John Walker mogą stworzyć fascynującą dynamikę, gdzie granica między dobrem a złem jest rozmyta. Ale patrząc na dotychczasowe produkcje, trudno oprzeć się wrażeniu, że Marvel znów wybierze „łatwiejszą” ścieżkę.
Tak zresztą wynika z efektownych trailerów, mimo obecności superpotężnego Sentry’ego. Bo przecież lepiej sprzedać więcej gadżetów, niż ryzykować artystyczną porażkę, prawda?

W tegorocznej „Fantastycznej Czwórce” Ben Grimm przynajmniej będzie wyglądał tak, jak należy – komiksowo
Fantastyczna Czwórka to jeszcze większe wyzwanie. Poprzednie próby adaptacji tej ikonicznej drużyny kończyły się spektakularnymi porażkami. Marvel obiecuje, że tym razem będzie inaczej, ale… ile razy to już słyszeliśmy?
Fani chcą czegoś świeżego, ale zamiast tego mogą dostać kolejną opowieść o Reedzie Richardsie, który – jak zawsze – „zbyt dużo myśli, a za mało czuje”. Plus za to, że nie będzie to kolejne origin story, bo przecież wprowadzając nowych aktorów wcale nie trzeba od nowa opowiadać historii, którą wszyscy fani komiksów dobrze znają.
Jeśli „Thunderbolts*” i „Fantastyczna Czwórka” zawiodą, Marvel może znaleźć się w naprawdę trudnej sytuacji. Te dwie produkcje nie są tylko kolejnymi filmami w kalendarzu MCU – to swoiste testy, które mają pokazać, czy studio jest jeszcze w stanie zainteresować widzów nowymi postaciami i pomysłami. Po latach eksploatowania dobrze znanych bohaterów, takich jak Iron Man, Kapitan Ameryka czy Thor, Marvel próbuje znaleźć nowe filary swojego uniwersum. Jednak ryzyko jest ogromne – jeśli te filary okażą się kruche, cała konstrukcja może zacząć się chwiać.
Według mniej, jedyną realną nadzieją Marvela są X-Meni. To właśnie oni mogą wprowadzić do MCU nowe emocje i nowe tematy. Historia mutantów od zawsze była czymś więcej niż tylko opowieścią o supermocach – to metafora wykluczenia, opowieść o byciu „innym” w świecie, który boi się odmienności.
Wyobraźmy sobie film o X-Menach, który naprawdę zagłębia się w te tematy – pokazuje mutantów jako prześladowaną mniejszość, a nie tylko kolejną grupę bohaterów w pelerynach. To mogłoby być coś świeżego i ważnego. Tylko czy Marvel się na to odważy?
Koniec złotej ery Marvela?
Obecnie MCU przypomina długą serię memów – zabawną, momentami urokliwą, ale coraz bardziej wtórną. „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” jest idealnym przykładem – filmem, który chce być czymś więcej, ale w rzeczywistości jest tylko kolejnym odcinkiem tasiemca.
Warto jednak zadać sobie pytanie: czy faktycznie mamy do czynienia z końcem złotej ery Marvela, czy raczej z naturalnym etapem zmęczenia materiału?
Przez ponad dekadę MCU było niekwestionowanym królem kina rozrywkowego. Każda premiera stawała się wydarzeniem, a fani z zapartym tchem śledzili losy Iron Mana, Kapitana Ameryki czy Thora. Jednak każda popkulturowa hegemonia ma swój kres – nawet James Bond miewał dekady świetności i okresy, gdy wydawał się reliktem przeszłości.
Marvel dziś jest trochę jak rockowy zespół, który nagrał kilka genialnych albumów, ale teraz co roku wydaje kolejne płyty, które brzmią niemal identycznie. Czy da się w nieskończoność eksploatować te same motywy?
Bohater, który przechodzi wewnętrzną przemianę. Wielki zły, którego plan trzeba powstrzymać w widowiskowej bitwie. Żarty, które mają „luzować” atmosferę, ale coraz częściej wydają się wymuszone. Nawet sceny po napisach – kiedyś ekscytujące zwiastuny przyszłości – dziś częściej budzą wzruszenie ramion niż euforię.
Ale może problem leży głębiej. Może widzowie po prostu zmienili swoje oczekiwania? W czasach, gdy telewizja i streaming oferują nam dziesiątki doskonałych seriali, a kino próbuje się odnaleźć po pandemii, produkcje Marvela nie mają już tej wyjątkowości. Kiedyś MCU było „wydarzeniem”, dziś jest tylko jedną z wielu opcji na wieczorny seans.
Czy Marvel może to jeszcze odwrócić? Oczywiście. Historia popkultury zna przypadki spektakularnych powrotów. Ale to wymaga odwagi. Wymaga uznania, że może czasem lepiej zwolnić, przemyśleć strategię i wrócić z czymś, co znowu zaskoczy. Inaczej MCU stanie się tym, czego najbardziej się boi – reliktem przeszłości, który wspominamy z nostalgią, ale bez większego zainteresowania tym, co zrobi dalej.
Było fajnie, Marvel, ale już wystarczy. Czas albo na wielką zmianę, albo na zasłużony odpoczynek.
To również warto przeczytać!
- W cieniu Uwe Bolla. Czy naprawdę tak ciężko zrobić adaptację gry wideo?
- „Siedem” to thriller doskonały. Czy John Doe miał rację?
- Biegaj Tom nawet do setki, ale czasu nie oszukasz. Koniec serii „Mission: Impossible”
- Studio A24. Każda produkcja to złoto?
- Ostatni krzyk Koloseum. „Gladiator 2” w cieniu oryginału
- „The Boys” wciąż w formie, ale cieszę się, że ten serial się kończy
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Świetny artykuł!!
Dno totalne najgorszy z wszystkich nie na tym polega kino superbochaterskie
Problem Marvela polega na tym że po End Game zniknęli nie tylko najlepsi bohaterowie Avengers ale także aktorzy to oni tworzyli te postacie genialnie że szczęka opadała i wątpię czy kiedy kolwiek uda się to powtórzyć… każdy kolejny film po End Game to porażka oglądałem teraz podróbkę Kapitana Ameryki i zwyczajnie zasnąłem na tym filmie jest durny fabuła tragiczna a sam Kapitan Ameryka który nie jest Kapitanem i nie będzie brak słów. Nawet Czerwony Hulk nie zrobił na mnie wrażenia.. był po prostu nudny. Przykre!!! Umarł nie tylko jeden z najlepszych bohaterów Iron Man bo w raz z nim Marvel.
Bardzo przyjemnie się czytało ten artykuł. Samego filmu nie planuję raczej oglądać, ale pierwszy raz spotykam się z tak dobrze podsumowaną sytuacją MCU, mam podobne odczucia. Od siebie dołożę, że po Endgame oprócz Deadpoola, do dobrych filmów dołożyłbym 3 część Strażników Galaktyki. Chociaż ta seria nigdy do mnie nie przemawiała to ten film był świetny
Marvel liczy, że filmy o Thunderbolts i Fantastycznej Czwórce przyniosą odświeżenie. Thunderbolts to grupa antybohaterów, coś na kształt marvelowskiej wersji Legionu samobójców.
Od kiedy legion samobójców jest marvelowski?
Czytanie ze zrozumieniem się kłania
Co to w ogóle za rozumowanie?
To tak jakbym powiedział „Lewandowski to taki polski Leo Messi”. Też byś stwierdził że nazwałem Messiego Polakiem?